Piętnaście lat temu Ian Ayres i Barry Nalebuff zaproponowali przewrotną tezę: młodzi inwestorzy, zamiast tylko „trzymać więcej akcji”, powinni… pożyczać, aby kupować ich jeszcze więcej. Hasło Lifecycle Investing oparto na obserwacji, że w bardzo długim horyzoncie historycznym lewarowanie portfela dawało lepsze wyniki niż klasyczne przesuwanie się od akcji do obligacji wraz z wiekiem. Wtedy brzmiało to jak eksperyment dla nielicznych. Dziś – jak codzienna praktyka rosnącej grupy inwestorów indywidualnych.
Jeszcze na przełomie wieków taki manewr był trudny i kosztowny. Internetowe domy maklerskie raczkowały, a marże na kredytach pod zastaw akcji potrafiły być zaporowe. W 1999 r. E-Trade żądał ok. 9% przy stopie Fed tuż poniżej 5%. Nawet dekadę później najwięksi amerykańscy brokerzy, jak Fidelity czy Vanguard, oferowali stawki, które autorzy Lifecycle Investing określali jako lichwiarskie. W praktyce dźwignia pozostawała domeną funduszy i naprawdę bogatych, którzy potrafili wynegocjować tańszy dług.
Od tamtej pory krajobraz się odwrócił.
Na rynku wyrósł gracz, którego Ayres i Nalebuff marginalnie wspominali jako ciekawostkę: Interactive Brokers. W 2009 r. firma była warta 7 mld dol. i obsługiwała 134 tys. klientów. Dziś jej kapitalizacja sięga 110 mld dol., a liczba klientów to 4 mln. Najważniejsze okazały się niskie koszty finansowania oraz infrastruktura dla bardziej zaawansowanych użytkowników. Do tego doszły fundusze ETF, łatwy dostęp do rynków zagranicznych i aplikacje, które upraszczają operacje, które kiedyś wymagały telefonów do brokera i opłat tabelarycznych.
Jak wygląda to w praktyce, pokazuje historia inwestora, nazwijmy go panem Nowakiem. Ma nieco ponad 30 lat, w branży technologicznej zarabia około 200 tys. zł rocznie. Nie jest całkiem „statystyczny”, ale jego podejście jest możliwe do skopiowania przez wielu dobrze opłacanych profesjonalistów. Pożycza w Interactive Brokers lub u innego brokera, dywersyfikując waluty finansowania: ok. 40% w dolarze, 40% w jenie i 20% w euro, akceptując ryzyko kursowe w zamian za niższe odsetki. Średni koszt długu wychodzi mu ok. 3,5% rocznie. Utrzymuje wskaźnik zadłużenia na poziomie 50–65% wartości portfela, co znaczy, że na każde 1000 zł własnego kapitału inwestuje między 2000 a niespełna 2900 zł. Skala dźwigni zależy u niego od oceny koniunktury.
Tego typu zachowania przestały być egzotyką. Do sierpnia wartość kredytów maklerskich w USA sięgnęła 1,1 bln dol., o 33% więcej niż rok wcześniej, co jest historycznym rekordem. W relacji do PKB poziom ten niemal dorównuje szałowi memowych akcji z 2021 r. i znacząco przewyższa szczyt z bańki dot-comów. Dla regulatorów to powód do nerwowości, bo wysoki lewar działa jak turbo – zarówno w górę, jak i w dół.
Sprawdź też: Polacy o kryptowalutach: inwestycja z rozsądku, a nie technologiczna fanaberia [BADANIE]
Skala ryzyka ujawnia się w momentach gwałtownych spadków
Najgorszy dzień pana Nowaka przypadł na „epizod celny”, kiedy indeks S&P 500 tąpnął o 19%. Jego portfel, wzmocniony dźwignią, zanurkował o 42%. Do wymuszonej likwidacji pozostał margines: dopiero spadek o 67% wywołałby automatyczne sprzedaże. I to ważny szczegół: broker nie wysyła klasycznego margin call z prośbą o dopłatę, tylko sam sprzedaje aktywa, aby przywrócić wskaźniki zadłużenia do dozwolonych poziomów.
Mechanizm chroni brokera i system, ale może pogłębiać spadki, gdy wielu inwestorów przechodzi przez tę samą „bramkę bezpieczeństwa” w tym samym czasie.
Pan Nowak mówi wprost, że ma bardzo wysoką tolerancję na zmienność i niemal wyznaniową wiarę, że długoterminowa stopa zwrotu z akcji przewyższa koszt krótkoterminowego finansowania. W ostatnich kilkunastu latach historia grała mu na nosie: rekordowo niskie stopy i świetne wyniki giełd premiowały strategię lewarowania. Pytanie brzmi jednak, czy przy wyższych wycenach akcji i zmieniającym się reżimie stóp procentowych ta układanka nadal będzie się spinać? Regulatorzy mają nadzieję, że tak – ponieważ alternatywny scenariusz to rozlanie się wymuszonych sprzedaży, fala delewarowania i efekt domina w szerszym systemie finansowym.
Paradoks współczesnych finansów polega na tym, że narzędzia dawniej zarezerwowane dla ultrabogatych stały się demokratyczne. Tańszy dług, ETF-y na wszystko i intuicyjne platformy sprawiły, że hedge-fundowe podejście można dziś stosować z domowego biurka. Demokracja jednak nie znosi próżni: wraz z dostępnością przyszła odpowiedzialność i ryzyko, które w chwilach stresu materializuje się szybko i bezceremonialnie.
Gdy dźwignia działa, wyniki są spektakularne. Gdy przestaje — również. I to właśnie mieszanka łatwości, skali i potencjalnej gwałtowności sprawia, że regulatorzy patrzą dziś na boom w inwestowaniu jak ultrabogaci z rosnącą czujnością.
Czytaj też: Oszustwa mogą zrujnować wakacje. Jak nie dać się okraść z pieniędzy i spokoju